Ten temat właściwie nie powinien odgrywać żadnej roli w kampaniach wyborczych. Jest bowiem zbyt wybuchowy, zbyt wielka jest stawka: dwa mocarstwa atomowe, które walczą już ze sobą bronią konwencjonalną, a w tle czyha groźba, że uruchomią swój arsenał jądrowy. Jednak Kaszmir i rozniecający się tam konflikt między Indiami a Pakistanem jest już stałym elementem przemówień wyborczych i gniewnych tyrad. – Każda przelana łza zostanie pomszczona – takie hasło rzuca premier Indii Narendra Modi. Za kilka tygodni (w kwietniu i maju – przyp. FORUM) przy urnach wyborczych chce sobie zapewnić drugą kadencję. Po kilku niepowodzeniach w wyborach regionalnych konflikt o Kaszmir daje szefowi rządu możliwość zapewnienia sobie poparcia narodu.
Na terytorium wroga
Również strona pakistańska nie przejawia retorycznej powściągliwości. – Niech nikt nie myśli, że może zaszkodzić mojemu krajowi – grozi bez ogródek prezydent Pakistanu Arif Alvi. Wojna na słowa rozgorzała już dawno. Sytuacja jest poważna, tak poważna, jak nie była już od dziesięcioleci, kiedy oba państwa użyły broni – wówczas nie były jednak jeszcze mocarstwami atomowymi. Indie i Pakistan roszczą sobie pretensje do pełnej kontroli nad Kaszmirem i nawet na milimetr nie odstępują od tego skrajnego stanowiska.
Wprawdzie już w 2016 roku Modi nakazał przeprowadzić tam naloty na pakistańskich ekstremistów. Tym razem jednak w krótkim czasie przeskoczono kilka etapów eskalacji. 14 lutego br. w ataku w indyjskiej części Kaszmiru zginęło 44 członków jednej z jednostek paramilitarnych. Odpowiedzialność za ten czyn wzięła na siebie ekstremistyczna grupa Armia Mahometa. Indyjskie siły powietrzne dokonały w odpowiedzi nalotu na obóz treningowy islamskich radykałów, zabijając – jak poinformowały – ponad trzysta osób. Pakistan z kolei twierdził, że nieprzyjacielskie samoloty chybiły celu. Niezwykłe było to, że uderzenie odwetowe nastąpiło w jednej z prowincji pakistańskich, a nie w spornym Kaszmirze – to kolejny stopień eskalacji, co czyni ten konflikt jeszcze niebezpieczniejszym.
Ostatnio strona pakistańska podała, że zestrzelono dwa indyjskie samoloty wojskowe, a dwóch pilotów trafiło do niewoli. Aby zademonstrować własną siłę, pakistańskie lotnictwo wojskowe wystrzeliło ponadto sześć pocisków na „otwarty teren” w zarządzanej przez Indie części Kaszmiru. Miało to oznaczać: „Jesteśmy gotowi dalej zaostrzać konflikt”.
Dla obserwatorów z zewnątrz zbieranie obiektywnych faktów związanych z tym konfliktem graniczy z niemożliwością. Media w obu krajach powielają zwykle tylko wersję oficjalną: Indie mówią, Pakistan ripostuje. Albo odwrotnie. W oficjalnych stanowiskach rządów lub służb bezpieczeństwa nie chodzi o kompromis, lecz o przedstawienie drugiej strony w możliwie złym świetle, a siebie samego jako ofiary.
Indie już od lat zarzucają pakistańskiemu aparatowi bezpieczeństwa wspieranie ekstremistów, takich jak Armia Mahometa, i umożliwianie im operowania z własnego terytorium. Pakistan ustawicznie temu zaprzecza, aż do kolejnego zarzutu z Delhi, który znowu dementuje. Islamabad zaś stara się zawsze przedstawiać obecność indyjskiej armii w Kaszmirze na masową skalę jako okupację wbrew prawdziwej woli ludności. Walka zbrojna w Kaszmirze jest – według Pakistanu – walką o wolność od indyjskich agresorów.
Te ustawiczne oskarżenia nie są niczym nowym, ale oddziałują w tych dniach znacznie poważniej niż w przeszłości. Wiąże się to z jednej strony z tym, że hinduski nacjonalista Modi już od dłuższego czasu obiera twardszy kurs wobec Pakistanu niż poprzedni rząd. Teraz zaostrza go jeszcze w kampanii wyborczej. Szef indyjskiego rządu nie chce wpadki w kwestiach narodowego bezpieczeństwa. To zaś mierzy się w Delhi przede wszystkim stosunkami z Pakistanem.
Zainicjowany na początku kadencji Modiego proces zbliżenia z Islamabadem jest od dawna zawieszony.
Z kolei w Pakistanie jest wprawdzie od lata u władzy nowy premier – w osobie Imrana Khana, który przynajmniej retorycznie usiłował wychodzić Indiom naprzeciw. Jednak ton w polityce zagranicznej i w kwestiach bezpieczeństwa wciąż nadaje tu wszechmocne wojsko. Pakistańska armia uzasadnia zaś swą dominującą pozycję przede wszystkim nieustannym konfliktem ze śmiertelnym wrogiem – Indiami – o himalajski region.
Dyplomaci w matni
Wszelkie międzynarodowe próby mediacji w minionych latach zakończyły się fiaskiem. Szanowany przez obie strony negocjator, który potrafiłby rozwiązać ten konflikt, miałby dobre widoki na Pokojową Nagrodę Nobla. Bill Clinton niegdyś intensywnie starał się o to, żeby posadzić Indie i Pakistan przy jednym stole. Także czołowi dyplomaci Baracka Obamy wiedzieli, że dałoby się łatwiej zakończyć wojnę w Afganistanie, gdyby udało się zaprowadzić pokój w Kaszmirze. Bo również w Afganistanie Indie i Pakistan oskarżają się wzajemnie o sabotowanie interesów drugiej strony.
Pakistan wskazuje w odniesieniu do Kaszmiru na rezolucje Organizacji Narodów Zjednoczonych, które jego zdaniem dają mieszkańcom regionu prawo współdecydowania. Pakistańczycy nieustannie zabiegali również o dialog moderowany przez trzecią stronę. Indie upierają się jednak przy bilateralnych rozmowach rządów w Delhi i Islamabadzie.
Jedną z najbardziej obiecujących prób doprowadzenia do pojednania w Kaszmirze podjęli w 2001 roku ówczesny pakistański wojskowy szef rządu Perwez Muszarraf i indyjski premier Atal Bihari Vajpayee. Kontakty zaowocowały wówczas tak zwanym dialogiem zespolonym. Obaj politycy rozmawiali także o poprawie indyjsko-pakistańskich stosunków handlowych, żeby osadzić drażliwą kwestię Kaszmiru w nieco mniej spornym kontekście.
Jednak zamachy terrorystyczne w Mumbaju (dawnym Bombaju) w roku 2008, których dokonali pakistańscy ekstremiści i w których według niezachwianego przekonania strony indyjskiej pomogły pakistańskie tajne służby, położyły kres niezdecydowanemu zbliżeniu. Kilka wszczętych od owego czasu prób ożywienia procesu pojednania spełzło na niczym. W obecnej wybuchowej sytuacji dyplomatycznym sukcesem byłoby już zajęcie się tym tematem przez Radę Bezpieczeństwa ONZ.
Zachodni dyplomaci wysuwają wobec Islamabadu zarzut, że aprobuje działania ekstremistów w walce o Kaszmir bądź ich aktywnie wspiera. Jednak podejmowana przez Indie próba międzynarodowej izolacji Pakistanu w obecnym kryzysie kaszmirskim trafia w próżnię. Islamabad czerpie zaś korzyści z tego, że w minionych latach intensywnie rozwijał stosunki ze wspólnym sąsiadem – Chinami.
W planach Nowego Jedwabnego Szlaku muzułmański kraj odgrywa doniosłą rolę.
Wojna między Indiami a Pakistanem byłaby jednak niezgodna z interesami Pekinu. Stąd życzliwe chińskie wezwanie do umiaru – skierowane pod adresem zarówno Delhi, jak i Islamabadu.
Także Stany Zjednoczone zachowują powściągliwość. Nie obarczają jednostronnie winą Islamabadu, chociaż prezydent Donald Trump przed tym kryzysem dawał często upust swojej złości na Pakistan. Amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo jasno wzywa obie strony do unikania „kolejnych działań zbrojnych”. USA negocjują właśnie w Dausze z talibami, aby umożliwić zawarcie pokoju w Afganistanie. Islamabad zwolnił w tym celu jesienią z aresztu domowego wysokiego rangą taliba – mułłę Baradara. Siedzi teraz przy stole z głównym negocjatorem amerykańskim, rozmawiając o wycofaniu wojsk amerykańskich spod Hindukuszu. Istnieje obawa, że jeśli USA będą teraz wywierać nadmierną presję na Pakistan, to ten ledwie rozpoczęty dialog spali na panewce.
Bank głosów
Mimo ostrzeżeń wielkich mocarstw niewielu ludzi w Indiach i Pakistanie uważa, że ich rządy są zainteresowane deeskalacją konfliktu o Kaszmir. – Nie sądzę, żeby ta kwestia została kiedykolwiek rozwiązana – mówi pracownik hotelu w Delhi, który nie chce podawać swojego nazwiska do artykułu prasowego o Kaszmirze. Ten temat jest jego zdaniem zbyt drażliwy. Pakistanka Meera Jamal również nie wierzy, że kryzys wokół Kaszmiru zostanie w bliskiej przyszłości zażegnany. Ta mieszkająca w Niemczech dziennikarka jest pewna, że „nie będzie wielkiej wojny”. Jednak himalajski region to w jej opinii „sprawa, którą obie strony będą nadal wykorzystywać na swoją rzecz”. W Indiach ten temat jest – zwłaszcza w okresie przedwyborczym „bezpiecznym bankiem głosów”. W Pakistanie zaś można podkreślać, jak bardzo kraj „jest zdany na armię w celu obrony przed podłym wrogiem”.
© Süddeutsche Zeitung